Będzie to wpis pełen narzekania,
marudzenia i hejtowania. Należy się.
Muse ewidentnie pobłądzili. Zapowiadały to już numery
wypuszczane przed premierą albumu "The 2nd Law" oraz zaskakujące
deklaracje o zainteresowaniu dubstepem (czy raczej brostepem, którego gwiazdy
światowej estrady zdają się nie odróżniać). Mimo tej wyjątkowo nieciekawie
rokującej mieszanki miałem nadzieję, że płyta nie będzie aż tak zła. Jest gorsza.
Szumnie zapowiadanego dubstepu nie ma wprawdzie zbyt wiele, jest za to jeszcze
więcej Queen niż zwykle, a do tego David Guetta, Skrillex i U2. Muse w tym zestawieniu
zostaje bardzo niewiele.
Z tego żałosnego 53-minutowego zestawu jako tako broni się jedynie
otwierający całość "Supremacy", w którym Matthew pamięta o
odpowiednim ustawieniu przesterów i łoi aż miło, a do tego przygrywa mu
orkiestra. Potem , jak śpiewał Kazik, Muse "zapierdala w dół równi pochyłej".
Mamy nadzieję, że pikowanie skończy się lada chwila, jednak nic z tego, każdy
kolejny utwór pogłębia uczucie niesmaku i smutku.
Odgórnym założeniem "2nd Law" było chyba upchanie
tam wszelkiej maści badziewia nastrojonego na odpowiedni dla zespołu poziom
patosu. Nigdy nie lubiłem analiz płyt "utwór po utworze", ale ten zestaw
aż prosi się o takie spojrzenie.
Po całkiem udanym (a na tle reszty prezentującym się jak
prawdziwe arcydzieło) "Supremacy" dostajemy pierwsze nieśmiałe zabawy
z wobblem połączone z obowiązkową zawartością procentową Queen i nowością – dodatkiem
U2. Całość kompletnie się nie klei, ale brniemy dalej. "Panic
Station" rozpoczyna się linią basu zerżniętą z "Another One Bites the
Dust". Matthew wokalnie próbuje się tu dla odmiany w soulowo-hip-hopowej
manierze. Muzycznie z kolei wpadamy na dyskotekę z przełomu lat 70. i 80. z bigbandowymi
dęciakami, męczącymi syntezatorami, które za wszelką cenę mają brzmieć nieszablonowo
i harmoniami wokalnymi a'la Scissor Sisters. Koszmar. Dalej jest
klasyczno-filmowy "Prelude", który trwa niecałą minutę i przez to nie razi. Po nim dostajemy
"Survival", który obok "Supremacy" jest nielicznym jasnym
punktem płyty. Matthew znowu przypomina sobie, że jest też gitarzystą, a do
tego, że potrafi krzyknąć. Po tym miłym interludium następuje kompletna
apokalipsa. W "Follow Me" nie słychać ani Queen, ani U2, ani tym bardziej
Muse. Zamiast tego dostajemy skonstruowany według wytycznych Davida Guetty
banger w duchu EDM z długą rozbiegówką, przykręceniem gałek do zera w środkowej
części i basowym dropem, przy akompaniamencie, którego Matt wyje aby za nim
podążać. No fuckin' way. Ja rozumiem, że można być zafascynowanym faktem
zostania ojcem i nagrać piosenkę dla swojego potomka, ale żeby aż tak…
Dalsze przedzieranie się przez poszczególne numery nie ma
większego sensu. Większość jest po prostu zła. Jeśli któryś nadaje się do
słuchania, to od razu przywodzi na myśl kilka oczywistych skojarzeń (choćby
QOTSA w "Liquid State"). Dziwne to wszystko, bo jeszcze parę lat
temu, przed płytą "Resistance" o kopiowaniu nie było mowy, a numery
takie jak "New Born" czy "Stockholm Syndrome" były nieporównywalne
do niczego innego. Całość kończy dwuczęściowa kompozycja tytułowa, która
najpierw bombarduje nas skrilleksowym basem, a w drugiej części uspokaja transowo-fortepianowym
drivem brzmiącym jak muzyka podłożona pod napisy końcowe jakiegoś filmu akcji.
Na otarcie łez: