W Niedzielę dobiegła końca czwarta edycja festiwalu Turon Nowa Muzyka. Po dwóch imprezach zorganizowanych w Cieszynie nowa muzyka wróciła do korzeni – czyli do Katowic. Jak się okazuje był to bardzo dobry pomysł.
Na miasteczko festiwalowe zaadaptowano tereny byłej kopalni Katowice, co nadało imprezie industrialny charakter. Ponad scenami górowały oświetlone szyby górnicze, a w zaroślach kryły się kopalniane zabudowania sprzed ponad wieku. W takim otoczeniu znalazło się miejsce na dwie sceny, grający autobus Red Bulla i obowiązkowe ogródki piwne. Krótko mówiąc – miejsce wymarzone, a jak spisali się zaproszeni artyści?
Pierwszy dzień był najbardziej „zespołowy” z całej imprezy. Koncerty na dużej scenie rozpoczęło australijskie trio Pivot. Panowie zagrali bardzo żywiołowy koncert, skupiając się na repertuarze ze swojej ostatniej płyty. Na początku usłyszeliśmy singlowe In the Blood, a potem po kolei Fool In Rain, Didn’t I Furious i O Soundtrack My Heart. Znalazło się również miejsce na kilka nowych kompozycji, zapowiadających kolejny album grupy. Publiczność, choć o tej porze jeszcze nieliczna, była zachwycona.
Scena klubowa pierwszego dnia zdominowana była przez brzmienia dubstepowe. O 20.00 zagrał młodziutki Ital Tek, który wyrasta na jednego z oryginalniejszych twórców w gatunku. Zaczynając swój set spokojnie, powoli się rozkręcał i nadawał mu oraz bardziej taneczny charakter. Obok utworów ze swojego debiutu, wplatał m.in. Madonnę czy Dizzee’go Rascala.
Po Ital Teku pojawił się bardziej doświadczony, reprezentujący wytwórnię Nina Tune King Cannibal. O ile jego poprzednik czasami zahaczał o bardziej taneczne brzmienia to King Cannibal od razu postawił sprawę jasno – będzie groźnie. Przytłaczający bas, wciąż narastający bit i promieniujące z setu zło sprawiły, że był to najlepszy występ pierwszego dnia.
O północy na scenie pojawił się Kevin Martin, czyli The Bug, dubstepowy weteran, który wystąpił w towarzystwie MC Flow Dana. W porównaniu do mniej doświadczonych poprzedników wypadł bardzo słabo, a jego MC nie porwał publiczności.
Na dużej scenie wieczorem mogliśmy wysłuchać jeszcze dwóch świetnych koncertów.
Najpierw wystąpił hip-hopowo-elktroniczny duet Dan Le Sac vs Scroobius Pip. Brytyjczycy nie zawiedli, zagrali bardzo żywiołowy koncert, a Scroobius Pip nawiązał świetny kontakt z publicznością, kilkakrotnie schodząc ze sceny, rozmawiając z fanami, i przyjmując kurtkę od jednego z nich. Usłyszeliśmy większość materiału z debiutu duetu Angles oraz kilka utworów z niewydanej jeszcze płyty.
Po północy, na zakończenie pierwszego dnia na Live Stage pojawiła się grupa Ebony Bones. O ile King Cannibal zagrał najlepszego seta na festiwalu to Ebony Bones zagrała najlepszy koncert. Ośmioosobowy zespół w bajecznie kolorowych strojach od pierwszych dźwięków rozruszał, zgromadzoną pod namiotem publiczność i nie dał jej się uspokoić aż do samego końca. Usłyszeliśmy We Know All About You, Story of St.Ockwell, Don’t Fart on My Heart I oczywiście singlowy The Muzik. Na koniec pojawiła się utaneczniona wersja Another Brick in the Wall grupy Pink Floyd, przy której publiczność dosłownie oszalała. Koncert był najatrakcyjniejszy również z wizualnego punktu widzenia. Ebony wraz ze swoimi chórzystkami były bajecznie poprzebierane, a występ urozmaicany był chociażby tańcami synchronicznymi.
Drugiego dnia miały wystąpić największe gwiazdy festiwalu – autor jednego z najlepszych krążków zeszłego roku – Flying Lotus oraz znana z The Knife wokalistka Karin Drejier, tu występująca z solowym projektem Fever Ray. Dzień rozpoczęli jednak polscy artyści. Na początek zagrał zespół Oszibarack, a na scenie klubowej Minoo oraz Ch.District.
Pierwszą zagraniczną artystką tego dnia była wokalistka i performerka Planningtorock. Jej występ plasował się gdzieś pomiędzy performance’m a koncertem pozostawiając mieszane uczucia. Z jednej strony mieliśmy bardzo ciekawe wizualizacje, a z drugiej raczej nieciekawą muzykę i główną bohaterkę śpiewającą w masce i białym worku… Interesujące w sam raz na niespełna 40 minut, które trwał koncert.
Po Janine na scenie pojawił się Jon Hopkins, który chyba zaskoczył wszystkich. W każdym razie na pewno tych, którzy znali jego twórczość studyjną (do których zalicza się autor) Ze spokojnych, ambientowych kompozycji, w których raczej rzadko pojawiał się beat nie zostało właściwie nic. Hopkins zagrał najbardziej żywiołowy set tego wieczoru. Nie było udziwnień ani eksperymentów z rytmiką. Po prostu klasyczne, mocne, taneczne beaty ubarwiane dźwiękiem kaossilatorów Korga, których obsługę, Hopkins opanował do perfekcji. Publiczność dosłownie oszalała na jego koncercie i w tanecznym transie trwała do samego końca. Trudno uwierzyć, że Hopkins grał jako suport na koncertach Coldplay.
Po tanecznym secie wyżej wymienionego przyszła pora na bardziej eksperymentalną muzykę. Na Club Stage wystąpił Tim Exile, mistrz połamanego i nieprzewidywalnego brzmienia. Koncertem promował swoją ostatnią, wyjątkowo jak na niego melodyjną płytę Listening Tree. Niestety usłyszeliśmy z niej tylko kilka utworów. Reszta występu była interesująca, ale zabrakło pazura. Exile zabrzmiał jak coś pomiędzy szaleństwem Nuisance Gabbaret Lounge a monumentalnością Listening Tree. Lepiej wyszłoby gdyby bardziej konkretnie się określił.
Po koncercie Brytyjczyka na głównej scenie zaprezentować się miała największa gwiazda festiwalu – Fever Ray. O jej „gwiazdorstwie” już przed koncertem świadczyło kilka rzeczy. Spowita w ciemnościach scena przyozdobiona była kadzidełkami i lampami z abażurem, przestrzeń dla fotografów ograniczona o połowę i najliczniej zgromadzona publiczność. A sam koncert? Było ciemno, były laserowe światła, no i był zespół, którego właściwie nie było widać. Muzycznie było bardzo spokojnie i monotonnie. Publiczność wydawała się zadowolona, choć nie w pełni. Jak dla mnie największe rozczarowanie festiwalu. Chciałoby się zacytować Scroobiusa Pipa „Fever Ray-just a band”.
Znacznie lepiej zaprezentował się Flying Lotus. Roześmiany, rozdający piwo i jointy Amerykanin zachwycił zgromadzoną pod mniejszym namiotem publiczność. Zagrał bardzo „tłustego” seta, wypełnionego instrumentalnym hip-hopem. Publiczność reagowała bardzo żywiołowo, szczególnie przy wplatanych w występ fragmentach zeszłorocznej płyty Los Angeles. Flying Lotus był chyba jedynym artystą, który zagrał bisa na festiwalu. Drugi dzień zakończył dobry znajomy artysty, również wydający dla wytwórni Warp Hudson Mohawke.
Ostatni dzień imprezy należał głównie do polskich artystów. Można było zobaczyć grupę Pogodno, trio Kamp!, Jacaszka i Ostrego. Dobór eklektyczny, a jeśli dodać do tego Rootsa Manuvę, grupę Mum i francuza Onrę, można zaryzykować stwierdzenie, że zbyt eklektyczny. Bo kto po wysłuchaniu coverów Black Sabbath w wykonaniu Pogodno pójdzie na chwilami house’owy występ Kamp! ? No właśnie Kamp!. Najbardziej obiecujący debiutanci tego roku na katowickim festiwalu mieli chyba gorszy dzień. Aranżacje utworów były bardzo lekkie, czasami zahaczające o house i nie porywały. Dodajmy do tego kiepskie nagłośnienie i problemy komunikacyjne członków zespołu. W porównaniu do występu chociażby podczas Selector Festiwal, grupa zanotowała znaczny spadek formy. Miejmy nadzieję, że tylko chwilowy.
Kolejna drastyczna zmiana czekała festiwalowiczów na dużej scenie, gdzie zagrał Jacaszek. Publiczność była jednak oczarowana. Był to jedyny spokojny koncert festiwalu, a Jacaszek wraz z towarzyszącą sekcją smyczkową wytworzył niesamowitą, magiczną atmosferę. Trio zagrało materiał ze świetnie przyjętej na świecie płyty z interpretacjami trenów Jana Kochanowskiego. Publiczność słuchała ich w skupieniu, stojąc, siedząc lub leżąc na piasku wypełniającym namiot.
Kolejny koncert na dużej scenie wprowadził nas z kolei w atmosferę baśniową. Islandzka grupa Mum zagrała świetny koncert, w którym w zupełnie nieprzewidywalny sposób łączyła folk, post-rock, idm i wiele innych gatunków. Grupa promowała, swój ostatni album Sing Along to Songs You Don’t Know i z niego usłyszeliśmy najwięcej.
Festiwal zakończył się hip-hopowo występami O.S.T.Ra i Rootsa Manuvy.
Czwarta edycja festiwalu Nowa Muzyka dowiodła, że przenosiny do Katowic były dobrym rozwiązaniem. Publiczność dopisała, w przeciwieństwie do zeszłorocznej imprezy. Miejsce festiwalu zostało świetnie zaadaptowane i aż trudno było uwierzyć, że jesteśmy w centrum szarych Katowic. Ale oczywiście były też minusy. Po pierwsze oświetlenie scen. O ile na głównej scenie światła były jeszcze do przejścia to na klubowej było katastrofalnie. Niewidoczni artyści, brak stroboskopów przy tanecznych setach, a do tego osoby, które sterowały oświetleniem chyba z tego festiwalu zrobiły sobie poligon doświadczalny. Małą scenę ratował tylko duży ekran z naprawdę rewelacyjnymi wizualizacjami. Z kolei na dużej były tylko dwa małe ekraniki, na których zamiast wizualizacji wyświetlały się reklamy Muzeum Śląskiego i line up festiwalu. Line-up to z resztą kolejny problem. Czasy występów wciąż się zmieniały, a czasami trudno się było dowiedzieć, kto kiedy wystąpi. Kolejny problem, tym razem niezależny od organizatorów to artyści. Zawiodły gwiazdy (Fever Ray, The Bug oraz odwołany Dan Deacon), ale także młodzi artyści (zupełnie niepotrzebny koncert Speech Debelle i słaba Planningtorock). Przez to można było zaobserwować tendencję spadkową. Pierwszy dzień-rewelacyjny, drugi-przyzwoity, trzeci-słaby.
Jednak ogólnie rzecz biorąc festiwal należy uznać za udany. Publiczność dopisała, miejsce sprawiło się świetnie, a tylu nowomuzycznych artystów na raz próżno szukać gdzie indziej.
Na plus trzeba też zaliczyć bogatą ofertę wydarzeń towarzyszących. Warsztaty fotograficzne, projekcje filmów o muzykach, wycieczki do opuszczonych fabryk i turniej golfa na hałdach to kolejny powód aby na Nową Muzykę wybrać się za rok