wtorek, 25 września 2012

Muse - "The 2nd Law"


Będzie to wpis pełen narzekania, marudzenia i hejtowania. Należy się.




Muse ewidentnie pobłądzili. Zapowiadały to już numery wypuszczane przed premierą albumu "The 2nd Law" oraz zaskakujące deklaracje o zainteresowaniu dubstepem (czy raczej brostepem, którego gwiazdy światowej estrady zdają się nie odróżniać). Mimo tej wyjątkowo nieciekawie rokującej mieszanki miałem nadzieję, że płyta nie będzie aż tak zła. Jest gorsza. Szumnie zapowiadanego dubstepu nie ma wprawdzie zbyt wiele, jest za to jeszcze więcej Queen niż zwykle, a do tego David Guetta, Skrillex i U2. Muse w tym zestawieniu zostaje bardzo niewiele.


Z tego żałosnego 53-minutowego zestawu jako tako broni się jedynie otwierający całość "Supremacy", w którym Matthew pamięta o odpowiednim ustawieniu przesterów i łoi aż miło, a do tego przygrywa mu orkiestra. Potem , jak śpiewał Kazik, Muse "zapierdala w dół równi pochyłej". Mamy nadzieję, że pikowanie skończy się lada chwila, jednak nic z tego, każdy kolejny utwór pogłębia uczucie niesmaku i smutku.
Odgórnym założeniem "2nd Law" było chyba upchanie tam wszelkiej maści badziewia nastrojonego na odpowiedni dla zespołu poziom patosu. Nigdy nie lubiłem analiz płyt "utwór po utworze", ale ten zestaw aż prosi się o takie spojrzenie.
Po całkiem udanym (a na tle reszty prezentującym się jak prawdziwe arcydzieło) "Supremacy" dostajemy pierwsze nieśmiałe zabawy z wobblem połączone z obowiązkową zawartością procentową Queen i nowością – dodatkiem U2. Całość kompletnie się nie klei, ale brniemy dalej. "Panic Station" rozpoczyna się linią basu zerżniętą z "Another One Bites the Dust". Matthew wokalnie próbuje się tu dla odmiany w soulowo-hip-hopowej manierze. Muzycznie z kolei wpadamy na dyskotekę z przełomu lat 70. i 80. z bigbandowymi dęciakami, męczącymi syntezatorami, które za wszelką cenę mają brzmieć nieszablonowo i harmoniami wokalnymi a'la Scissor Sisters. Koszmar. Dalej jest klasyczno-filmowy "Prelude", który trwa niecałą  minutę i przez to nie razi. Po nim dostajemy "Survival", który obok "Supremacy" jest nielicznym jasnym punktem płyty. Matthew znowu przypomina sobie, że jest też gitarzystą, a do tego, że potrafi krzyknąć. Po tym miłym interludium następuje kompletna apokalipsa. W "Follow Me" nie słychać ani Queen, ani U2, ani tym bardziej Muse. Zamiast tego dostajemy skonstruowany według wytycznych Davida Guetty banger w duchu EDM z długą rozbiegówką, przykręceniem gałek do zera w środkowej części i basowym dropem, przy akompaniamencie, którego Matt wyje aby za nim podążać. No fuckin' way. Ja rozumiem, że można być zafascynowanym faktem zostania ojcem i nagrać piosenkę dla swojego potomka, ale żeby aż tak…


Dalsze przedzieranie się przez poszczególne numery nie ma większego sensu. Większość jest po prostu zła. Jeśli któryś nadaje się do słuchania, to od razu przywodzi na myśl kilka oczywistych skojarzeń (choćby QOTSA w "Liquid State"). Dziwne to wszystko, bo jeszcze parę lat temu, przed płytą "Resistance" o kopiowaniu nie było mowy, a numery takie jak "New Born" czy "Stockholm Syndrome" były nieporównywalne do niczego innego. Całość kończy dwuczęściowa kompozycja tytułowa, która najpierw bombarduje nas skrilleksowym basem, a w drugiej części uspokaja transowo-fortepianowym drivem brzmiącym jak muzyka podłożona pod napisy końcowe jakiegoś filmu akcji. 

Na otarcie łez:


środa, 29 sierpnia 2012

Wykopaliska 22: TNGHT

Jakoś tak się w tym roku zdarza, że najlepsze koncerty festiwali\owe odbywają się na sam koniec danej imprezy. Co gorsza wtedy, kiedy duża cześć publiczności już się ewakuowała, ew. zaliczyła zgona. I tak po apokaliptycznym Swans, którzy zagrali o północy na OFFie, na Tauronie dostaliśmy absolutnie kozacki występ duetu TNGHT. O trzeciej nad ranem.



Efekt był tym większy, że dostępny przed koncertem materiał projektu (czyli 15-minutowa EP-ka) nie zapowiadał jakiś cudów. Owszem, był ciekawy, ale wielkiego zachwytu u mnie nie wzbudził. Gdyby nie rewelacyjny Gaslamp Killer, pewno nie dotrwałbym do 3 nad ranem kiedy na scenę weszli panowie Hudson Mohawke i Lunice.
Lunice już w ubiegłym roku pokazał, że lubi się dobrze bawić, szalejąc na pokładzie autobusu Red Bulla podczas szóstej edycji festiwalu. Tym razem wzniósł się jednak kilka poziomów wyżej i razem z Hudsonem przejechał dźwiękowym czołgiem zgromadzoną w namiocie publiczność. I to kilka razy, tam i z powrotem.
Ich koncert stanowił ucieleśnienie wszystkich elementów za które kocham Nową Muzykę. Był zaskakujący, świeży, rewelacyjny wizualnie, a do tego bardzo głośny. Niby intrumentalny hip-hop, ale podany w taki sposób, że próżno szukać jakiegoś porównania wśród działających już na scenie producentów. Zdarzały się też fragmenty z wokalami (i to nie byle jakimi - słychać było m.in. A$APa Rocky'ego i Danny'ego Browna), jednak moc tkwiła przede wszystkim w podkładach.


Większość numerów skonstruowana zostala w analogiczny sposób: wstęp-drop-wstęp-drop etc. Obyło się jednak bez nudy, bo paleta dźwięków serwowana przez panów z ich macbooków robiła niesamowite wrażenie. Począwszy od dancehallowych bitów, poprzez potężne dęciaki i sample wystrzałów na niesamowitym brzmieniu syntezatorów skończywszy. Efektu dopełniała świetna oprawa świetlna złożona, na którą złożyły się stroboskopy, reflektory punktowe, szperacze i podświetlany stół.
Poza rewelacyjnym i nowatorskim materiałem TNGHT zaslużyli na piątkę z plusem w dziedzinie stopniowania napięcia. Każdy kolejny numer wywoływał większy entuzjazm, a kulminacja nastąpiła dopiero po jakiś 35 minutach. Później, aż do samego końca ludzie nie przestali się bawić i mimo późnej pory, nie przestawało ich ubywać.


Myślę, że jeśli TNGHT dobrze wykorzystają fakt, że są jednym z najbardziej ostatnio hype'owanych elektronicznych projektów to w przyszłym roku mogą spokojnie uderzać na bardziej mainstreamowe festiwale. Nie powinni mieć najmniejszych problemów z wypełnieniem z namiotu na Open'erze.

FB
TNGHT na warp.net

czwartek, 9 sierpnia 2012

OFF Festival 2012: SWANS, świnia i śpiący akustycy


Z pisaniem pracy magisterskiej (szczególnie w przypadku gdy pisze się ją rok po zakończeniu studiów) bywa tak, że chętnie robi się różne rzeczy, które na co dzień wydają się mocno abstrakcyjne. Np. reaktywuje bloga, na którym ostatni wpis uczyniony został rok temu… Tym razem do reaktywacji skłania zakończony parę dni temu OFF Festival.




Druga mojej karierze edycja katowickiej imprezy była dość nietypowa. Nietypowa, dlatego, że cztery  najlepsze koncerty odbyły się w zasadzie w poniedziałek (nie licząc rewelacyjnego otwarcia w wykonaniu Alvy Noto i Matthew Herberta).  Znając dwie  płyty Swans do ich koncertu podchodziłem co najwyżej z zaciekawieniem, nie nastawiając się na nic specjalnego i nie robiąc sobie wielkich nadziei deklaracjami o "ekstremalnej głośności" występu Giry i spółki. Okazało się, że ostrzeżenia o poziomie decybeli nie były mrzonką. Występ już nie tak młodych panów z Nowego Jorku przyjął formę szatańskiego spektaklu, który w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominał doświadczenie graniczne niż zwykły koncert. Tym bardziej dziwi zachowanie organizatorów, którzy dla Swans zarezerwowali niecałe półtorej godziny, a po tym jak koncert wydłużył się o 20 minut próbowali ściągnąć muzyków ze sceny. Cud, że uszli z życiem bo Gira tego wieczoru mógłby zabijać wzrokiem. Po koncercie doszło do sytuacji dość nietypowej dla zblazowanej OFFowej publiczności – duża grupka osób zamiast pójść na koncert Fennesza, oklaskiwała przez dłuższą chwilę pakujących się muzyków. Za każdym razem kiedy Gira zwracał się w stronę publiczności, owacje przybierały na sile. Sprzętu było co nie miara, więc trochę to trwało. Jeden z najfajniejszych momentów OFFa.


Poza koncertem Swans trudno znaleźć na tegorocznym OFFie równie doniosłe wydarzenia. Nieźle wypadli Battles, którzy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Największy aplauz wywołało jednak wykonanie "Atlas" z debiutu, co potwierdziło moje mało pochlebne zdanie o materiale nagranym bez Tyondaia. Iggy Pop też wypadł nieźle, swoim zachowaniem zaprzeczając prawom natury, ale w porównaniu do Swans był to tylko dobry rockowy koncert. Najtrudniejsze zadanie stanęło przed niedzielnym kuratorem sceny eksperymentalnej – Fenneszem, który na scenie pojawił się tuż po monumentalnym występie grupy Giry. Austriak miał jednak dużo szczęścia – trafił na dobry humor akustyków (którzy na scenach namiotowych mieli w tym roku poważne problemy ze sobą) i zagrał głośno, ciężko i potężnie, a swoje hałaśliwe gitarowe pasaże urozmaicił nawet beatami. Całkiem nieźle wypadło także ostanie 15 minut Chrome Hoof (tylko tyle widziałem), którzy zgrabnie łączyli soulowe wokale z growlingiem, black metalem i masą innych trudnych do zliczenia wpływów. Grający po nich na scenie Trójki reprezentanci Warpa z Africa Hitech byli bliscy rozkręcenia najlepszej imprezy na festiwalu. Był klasyczny rave, był footwork, był nawet Kanye West. Za to zabrakło chyba akustyka, bo basy, które miały przeszywać trzewia, co najwyżej smyrały po plecach, a beat brzmiał jak odtwarzany ze średniej klasy boomboxa. Podobnie potraktowany został wcześniej Andy Stott. Jeśli Artur Rojek chce być za wszelką cenę neigbour-friendly to tego typu koncerty powinien organizować albo wcześniej, albo w dźwiękoszczelnym bunkrze. W takiej formie nie ma to większego sensu. Ofiarami akustyków, o których Niezal pisał, że "mają chuje w uszach" (nawet w godzinach poza ciszą nocną) padło jeszcze kilka zespołów grających w obu namiotach.

Szkoda też, że całkiem ciekawe polskie kapele umiejscowione zostały w porze ostatecznego dochodzenia do siebie skacowanych festiwalowiczów, kiedy Ci zajęci byli głównie poszukiwaniem wody mineralnej. Napszykłat, Mordy i Profesjonalizm na pewno poradziliby sobie lepiej niż trzecioligowe wynalazki w rodzaju jadącej z playbacku Dominique Young Unique, czy zapomnianych już teraz Retro Stefson, Fanfarlo i Baxtera Dury'ego. No i po co na siłę wpychać na OFFa Nosowską? Zabrakło także projektów specjalnych z polskimi artystami w roli głównej. Kanał Audytywny, który miał być w zasadzie jedynym z nich, cały koncert zmagał się z problemami technicznymi i wypadł tak sobie. Na szczęście poza różnego rodzaju wtopami i dziwnymi rozwiązaniami organizacyjnymi była szansa trafić na kilka dobrych koncertów. Poza wspomnianymi występami z poniedziałku nad ranem, świetnie zagrali Atari Teenage Riot (choć to opinia mocno subiektywna), Chromatics, Thurston Moore, wspólny projekt Tides from Nebula i Blindead, oraz wybijający się ponad resztę Matthew Herbert ze swoją świnią i Alva Noto z genialnym setem. Największe porażki to wpatrzona w podłogę Kim Gordon z Ikue Mori oraz nudny DOOM, który jednym naciśnięciem spacji odpalił sobie podkład na cały koncert. O Dominique Young Unique nie będę nawet wspominał.


Na koniec pojawia się pytanie – na ile OFF jest jeszcze OFFem skoro headlinerem pierwszego dnia jest Metronomy?