czwartek, 9 sierpnia 2012

OFF Festival 2012: SWANS, świnia i śpiący akustycy


Z pisaniem pracy magisterskiej (szczególnie w przypadku gdy pisze się ją rok po zakończeniu studiów) bywa tak, że chętnie robi się różne rzeczy, które na co dzień wydają się mocno abstrakcyjne. Np. reaktywuje bloga, na którym ostatni wpis uczyniony został rok temu… Tym razem do reaktywacji skłania zakończony parę dni temu OFF Festival.




Druga mojej karierze edycja katowickiej imprezy była dość nietypowa. Nietypowa, dlatego, że cztery  najlepsze koncerty odbyły się w zasadzie w poniedziałek (nie licząc rewelacyjnego otwarcia w wykonaniu Alvy Noto i Matthew Herberta).  Znając dwie  płyty Swans do ich koncertu podchodziłem co najwyżej z zaciekawieniem, nie nastawiając się na nic specjalnego i nie robiąc sobie wielkich nadziei deklaracjami o "ekstremalnej głośności" występu Giry i spółki. Okazało się, że ostrzeżenia o poziomie decybeli nie były mrzonką. Występ już nie tak młodych panów z Nowego Jorku przyjął formę szatańskiego spektaklu, który w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominał doświadczenie graniczne niż zwykły koncert. Tym bardziej dziwi zachowanie organizatorów, którzy dla Swans zarezerwowali niecałe półtorej godziny, a po tym jak koncert wydłużył się o 20 minut próbowali ściągnąć muzyków ze sceny. Cud, że uszli z życiem bo Gira tego wieczoru mógłby zabijać wzrokiem. Po koncercie doszło do sytuacji dość nietypowej dla zblazowanej OFFowej publiczności – duża grupka osób zamiast pójść na koncert Fennesza, oklaskiwała przez dłuższą chwilę pakujących się muzyków. Za każdym razem kiedy Gira zwracał się w stronę publiczności, owacje przybierały na sile. Sprzętu było co nie miara, więc trochę to trwało. Jeden z najfajniejszych momentów OFFa.


Poza koncertem Swans trudno znaleźć na tegorocznym OFFie równie doniosłe wydarzenia. Nieźle wypadli Battles, którzy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Największy aplauz wywołało jednak wykonanie "Atlas" z debiutu, co potwierdziło moje mało pochlebne zdanie o materiale nagranym bez Tyondaia. Iggy Pop też wypadł nieźle, swoim zachowaniem zaprzeczając prawom natury, ale w porównaniu do Swans był to tylko dobry rockowy koncert. Najtrudniejsze zadanie stanęło przed niedzielnym kuratorem sceny eksperymentalnej – Fenneszem, który na scenie pojawił się tuż po monumentalnym występie grupy Giry. Austriak miał jednak dużo szczęścia – trafił na dobry humor akustyków (którzy na scenach namiotowych mieli w tym roku poważne problemy ze sobą) i zagrał głośno, ciężko i potężnie, a swoje hałaśliwe gitarowe pasaże urozmaicił nawet beatami. Całkiem nieźle wypadło także ostanie 15 minut Chrome Hoof (tylko tyle widziałem), którzy zgrabnie łączyli soulowe wokale z growlingiem, black metalem i masą innych trudnych do zliczenia wpływów. Grający po nich na scenie Trójki reprezentanci Warpa z Africa Hitech byli bliscy rozkręcenia najlepszej imprezy na festiwalu. Był klasyczny rave, był footwork, był nawet Kanye West. Za to zabrakło chyba akustyka, bo basy, które miały przeszywać trzewia, co najwyżej smyrały po plecach, a beat brzmiał jak odtwarzany ze średniej klasy boomboxa. Podobnie potraktowany został wcześniej Andy Stott. Jeśli Artur Rojek chce być za wszelką cenę neigbour-friendly to tego typu koncerty powinien organizować albo wcześniej, albo w dźwiękoszczelnym bunkrze. W takiej formie nie ma to większego sensu. Ofiarami akustyków, o których Niezal pisał, że "mają chuje w uszach" (nawet w godzinach poza ciszą nocną) padło jeszcze kilka zespołów grających w obu namiotach.

Szkoda też, że całkiem ciekawe polskie kapele umiejscowione zostały w porze ostatecznego dochodzenia do siebie skacowanych festiwalowiczów, kiedy Ci zajęci byli głównie poszukiwaniem wody mineralnej. Napszykłat, Mordy i Profesjonalizm na pewno poradziliby sobie lepiej niż trzecioligowe wynalazki w rodzaju jadącej z playbacku Dominique Young Unique, czy zapomnianych już teraz Retro Stefson, Fanfarlo i Baxtera Dury'ego. No i po co na siłę wpychać na OFFa Nosowską? Zabrakło także projektów specjalnych z polskimi artystami w roli głównej. Kanał Audytywny, który miał być w zasadzie jedynym z nich, cały koncert zmagał się z problemami technicznymi i wypadł tak sobie. Na szczęście poza różnego rodzaju wtopami i dziwnymi rozwiązaniami organizacyjnymi była szansa trafić na kilka dobrych koncertów. Poza wspomnianymi występami z poniedziałku nad ranem, świetnie zagrali Atari Teenage Riot (choć to opinia mocno subiektywna), Chromatics, Thurston Moore, wspólny projekt Tides from Nebula i Blindead, oraz wybijający się ponad resztę Matthew Herbert ze swoją świnią i Alva Noto z genialnym setem. Największe porażki to wpatrzona w podłogę Kim Gordon z Ikue Mori oraz nudny DOOM, który jednym naciśnięciem spacji odpalił sobie podkład na cały koncert. O Dominique Young Unique nie będę nawet wspominał.


Na koniec pojawia się pytanie – na ile OFF jest jeszcze OFFem skoro headlinerem pierwszego dnia jest Metronomy? 

Brak komentarzy: