Z pisaniem pracy magisterskiej (szczególnie w przypadku gdy
pisze się ją rok po zakończeniu studiów) bywa tak, że chętnie robi się różne
rzeczy, które na co dzień wydają się mocno abstrakcyjne. Np. reaktywuje bloga,
na którym ostatni wpis uczyniony został rok temu… Tym razem do reaktywacji
skłania zakończony parę dni temu OFF Festival.
Druga mojej karierze edycja katowickiej imprezy była dość
nietypowa. Nietypowa, dlatego, że cztery najlepsze koncerty odbyły się w zasadzie w
poniedziałek (nie licząc rewelacyjnego otwarcia w wykonaniu Alvy Noto i Matthew
Herberta). Znając dwie płyty Swans do ich koncertu podchodziłem co
najwyżej z zaciekawieniem, nie nastawiając się na nic specjalnego i nie robiąc
sobie wielkich nadziei deklaracjami o "ekstremalnej głośności"
występu Giry i spółki. Okazało się, że ostrzeżenia o poziomie decybeli nie były
mrzonką. Występ już nie tak młodych panów z Nowego Jorku przyjął formę
szatańskiego spektaklu, który w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominał doświadczenie
graniczne niż zwykły koncert. Tym bardziej dziwi zachowanie organizatorów,
którzy dla Swans zarezerwowali niecałe półtorej godziny, a po tym jak koncert
wydłużył się o 20 minut próbowali ściągnąć muzyków ze sceny. Cud, że uszli z
życiem bo Gira tego wieczoru mógłby zabijać wzrokiem. Po koncercie doszło do
sytuacji dość nietypowej dla zblazowanej OFFowej publiczności – duża grupka
osób zamiast pójść na koncert Fennesza, oklaskiwała przez dłuższą chwilę
pakujących się muzyków. Za każdym razem kiedy Gira zwracał się w stronę
publiczności, owacje przybierały na sile. Sprzętu było co nie miara, więc
trochę to trwało. Jeden z najfajniejszych momentów OFFa.
Poza koncertem Swans trudno znaleźć na tegorocznym OFFie
równie doniosłe wydarzenia. Nieźle wypadli Battles, którzy nie schodzą poniżej
pewnego poziomu. Największy aplauz wywołało jednak wykonanie "Atlas"
z debiutu, co potwierdziło moje mało pochlebne zdanie o materiale nagranym bez Tyondaia.
Iggy Pop też wypadł nieźle, swoim zachowaniem zaprzeczając prawom natury, ale w
porównaniu do Swans był to tylko dobry rockowy koncert. Najtrudniejsze zadanie stanęło
przed niedzielnym kuratorem sceny eksperymentalnej – Fenneszem, który na scenie
pojawił się tuż po monumentalnym występie grupy Giry. Austriak miał jednak dużo
szczęścia – trafił na dobry humor akustyków (którzy na scenach namiotowych
mieli w tym roku poważne problemy ze sobą) i zagrał głośno, ciężko i potężnie,
a swoje hałaśliwe gitarowe pasaże urozmaicił nawet beatami. Całkiem nieźle
wypadło także ostanie 15 minut Chrome Hoof (tylko tyle widziałem), którzy
zgrabnie łączyli soulowe wokale z growlingiem, black metalem i masą innych trudnych
do zliczenia wpływów. Grający po nich na scenie Trójki reprezentanci Warpa z
Africa Hitech byli bliscy rozkręcenia najlepszej imprezy na festiwalu. Był
klasyczny rave, był footwork, był nawet Kanye West. Za to zabrakło chyba
akustyka, bo basy, które miały przeszywać trzewia, co najwyżej smyrały po
plecach, a beat brzmiał jak odtwarzany ze średniej klasy boomboxa. Podobnie
potraktowany został wcześniej Andy Stott. Jeśli Artur Rojek chce być za wszelką
cenę neigbour-friendly to tego typu koncerty powinien organizować albo
wcześniej, albo w dźwiękoszczelnym bunkrze. W takiej formie nie ma to większego
sensu. Ofiarami akustyków, o których Niezal pisał, że "mają chuje w
uszach" (nawet w godzinach poza ciszą nocną) padło jeszcze kilka zespołów
grających w obu namiotach.
Szkoda też, że całkiem ciekawe polskie kapele umiejscowione
zostały w porze ostatecznego dochodzenia do siebie skacowanych festiwalowiczów,
kiedy Ci zajęci byli głównie poszukiwaniem wody mineralnej. Napszykłat, Mordy i
Profesjonalizm na pewno poradziliby sobie lepiej niż trzecioligowe wynalazki w
rodzaju jadącej z playbacku Dominique Young Unique, czy zapomnianych już teraz
Retro Stefson, Fanfarlo i Baxtera Dury'ego. No i po co na siłę wpychać na OFFa
Nosowską? Zabrakło także projektów specjalnych z polskimi artystami w roli
głównej. Kanał Audytywny, który miał być w zasadzie jedynym z nich, cały
koncert zmagał się z problemami technicznymi i wypadł tak sobie. Na szczęście
poza różnego rodzaju wtopami i dziwnymi rozwiązaniami organizacyjnymi była szansa
trafić na kilka dobrych koncertów. Poza wspomnianymi występami z poniedziałku
nad ranem, świetnie zagrali Atari Teenage Riot (choć to opinia mocno
subiektywna), Chromatics, Thurston Moore, wspólny projekt Tides from Nebula i
Blindead, oraz wybijający się ponad resztę Matthew Herbert ze swoją świnią i
Alva Noto z genialnym setem. Największe porażki to wpatrzona w podłogę Kim
Gordon z Ikue Mori oraz nudny DOOM, który jednym naciśnięciem spacji odpalił
sobie podkład na cały koncert. O Dominique Young Unique nie będę nawet
wspominał.
Na koniec pojawia się pytanie – na ile OFF jest jeszcze
OFFem skoro headlinerem pierwszego dnia jest Metronomy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz