Mgła (The Mist)
reżyseria i scenariusz: Frank Darabont
zdjęcia: Ron Schmidt
muzyka: Mark Isham
Jako fan Stephena Kinga w sobotę udałem się do kina na premierę filmu Mgła, który jest adaptacją pewnego opowiadania tegoż autora. Film zapowiadał się bardzo dobrze z kilku powodów, po pierwsze Mgła to jedno z moich ulubionych opowiadań Kinga, a po drugie Frank Darabont, który stanął za kamerą ma na koncie już dwie bardzo udane adaptacje tego autora (Skazanych Na Shawshank i Zieloną Milę). Wątpliwości budził fakt, że te dwie ekranizacje to raczej filmy obyczajowe, natomiast Mgła jest horrorem z krwi i kości. Zanim powiem, co z tego wyszło, może krótkie streszczenie fabuły. Pewnego dnia, w małym miasteczku gdzieś na amerykańskiej prowincji pojawia się mgła. Grupka ludzi zostaje uwięziona w supermarkecie, podczas robienia zakupów. Uwięziona, dlatego, że we mgle coś jest. Wiadomo tylko tyle, że osoby, które zdecydowały się opuścić sklep chwilę po wyjściu zaczynają przeraźliwie krzyczeć, po czym bardzo szybko milkną. Taką fabułę nakreślił Stephen King na kartach swojego opowiadania. Frank Darabont kilka wątków pominął za to kilka rozwinął. Jednak pominięcie niektórych mniej ważnych fragmentów nie zubożyło filmu, a rozwinięcie innych nadało filmowi dodatkowe znaczenie.
Darabont postanowił zrobić z opowiadania Kinga coś więcej niż zwykły horror, postawił widza przed pytaniem - co jest straszniejsze: potwory, które zagrażają życiu bohaterów zamkniętych w supermarkecie, czy fanatyzm religijny, który jak się okazuje również może być zabójczy. Różnica polega na tym, że monstra znajdują się poza sklepem i istnieje nadzieja, że nie dostaną się do środka, natomiast chorobliwa religijność rozprzestrzenia się wewnątrz za pośrednictwem „proroka” – pani Cormady(Marcia Gay-Harden) szukającej na każdym kroku ofiary, którą można byłoby złożyć Bogu. Reprezentantem „zdrowego rozsądku” jest David Drayton (Thomas Jane), który za wszelką cenę próbuje zapewnić bezpieczeństwo ludziom wokół niego, a w szczególności swojemu synowi. Reżyser z socjologicznego punktu widzenia analizuje zachowanie ludzi w sytuacji kryzysowej. Widzimy, że w takim momencie charyzmatyczny lider, który znajdzie jakiekolwiek wytłumaczenie sytuacji choćby tak niedorzeczne jak kara za nasze grzechy, może zgromadzić wokół siebie grono wyznawców, którzy z braku nadziei stopniowo popadają w taki sam fanatyzm jak ich guru. Najbardziej przerażające jest to, że o ile potwory są w naszym współczesnym życiu fikcją, a widz podchodzi do nich z dystansem to chorobliwa religijność jest bardzo realna i możemy doświadczyć jej na co dzień, szczególnie w małych, zamkniętych na obcych społecznościach amerykańskiej prowincji. O jej sile świadczy to, że nawet śmierć przywódcy niekoniecznie rozproszy wyznawców, ponieważ w takim przypadku ktoś inny „natchniony” może przejąć ster. Bardzo trafna jest wypowiedź Ollie’go(Toby Jones), który mówi, że religię i politykę wymyśliliśmy po to, aby usprawiedliwić zabijanie się nawzajem.
Pod koniec filmu, gdy wydaje nam się, że najgorsze mamy już za sobą, reżyser serwuje nam szokujące zakończenie. Darabont zmienił książkowe otwarte zakończenie na jeden z najbardziej dramatycznych finałów, jaki miałem okazję zobaczyć w kinie. Nawet Stephen King entuzjastycznie odnosił się do pomysłu autora ekranizacji. Fabuła filmu owszem została zmieniona w stosunku do pierwowzoru, ale sceny, które pozostały są dokładnym obrazem opisów książkowych, szczególnie sceny początkowe i te tuż przed zakończeniem. Od bardzo dobrej strony pokazali się aktorzy grający główne role, co w ekranizacjach Kinga nie zdarza się zbyt często. Thomas Jane dowiódł, że po roli w filmie Punisher gdzie swoją grą przypominał raczej Arnolda Schwarzeneggera w Terminatorze potrafi również pokazać emocje, natomiast rola Marcii Gay-Harden to po prostu mistrzostwo.
Frank Darabont po raz trzeci udowodnił, że jest najlepszym ekranizatorem Stephena Kinga, dodatkowo pokazał, że wprowadzając, czasami znaczne ,zmiany(zakończenie) można pozostać wiernym oryginałowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz